Po walkach partyzanckich, zbrojnym starciu z Gestapo, akcjach dywersyjnych, po wyrwaniu się z rąk ukraińskich, strzelaninach ulicznych, udziale w Powstaniu Warszawskim, chorobach i operacji w stalagu, a później dwuletniej służbie w I Dywizji Pancernej generała Stanisława Maczka… szczęśliwie powróciłem w roku 1947 do kraju. Natychmiast rozpocząłem w Warszawie i pracę, i studia. Opatrzność dalej nade mną czuwała. Mówiąc konkretnie, los dał mi wspaniałych szefów. Pierwszy z nich to inżynier Roman Borman, galwanotechnik, uratowany przez AK i 2 lata ukrywający się w młynie. Był moim szefem w Głównym Urzędzie Miar. Widząc mój zapał do pomiarów, wysłał mnie, akowca i byłego żołnierza I Dywizji Pancernej, na Zachód, na miesięczne szkolenie w Instytucie doktora Foerstera, wówczas w RFN
Poznałem tam najnowocześniejsze, nieznane jeszcze w „demoludach” przyrządy elektroniczne do nieniszczących pomiarów grubości powłok galwanotechnicznych i również powłok lakierowych i anodowych. Po powrocie stosunkowo szybko nawiązałem kontakt z Zakładem Powłok Galwanicznych Instytutu Mechaniki Precyzyjnej, a konkretnie z dr. Tadeuszem Żakiem i dr. Tadeuszem Biestkiem. Wspólnie wykonaliśmy wiele ekspertyz takich jak badania jakości powłok anodowych na partii 15 wagonów kolejowych- chłodni dla Jugosławii. Niestety były wadliwe. Ale idąc po nitce do kłębka, doszliśmy do wytwórcy tych wadliwych powłok. A był to, o zgrozo, terenowy zakład WSK (Wytwórnia Sprzętu Komunikacyjnego). Anodowano tam w temp. 50–60°C zamiast wymaganej 16–18°C. Zmiana prezesa w GUM, który uznał, że nieniszczące pomiary są niepotrzebnym a kosztownym hobby, skłoniła mnie do przeniesienia, do IMP. Dzięki doktorowi Żakowi, a szczególnie profesorowi Pawłowi Kosieradzkiemu, dostałem urzędowe przeniesienie i to łącznie z całym personelem i sprzętem. Gdy już w IMP ruszyła nasza Pracownia Badania Jakości Powłok, usłyszałem od dr. Żaka: „Daję ci pełną swobodę działania, ale jak raz mnie zawiedziesz, to koniec”. Do końca mojej pracy w IMP nie zawiodłem szefa, a nawet byłem jego zastępcą przez ponad rok. Taki był mój drugi szef. Los dał mi wspaniałą szansę, bo trafiłem na złoty wiek naszego pionu powłok w IMP. Na przykład prowadziliśmy transformację 150 tys. litrowych kąpieli do miedziowania i niklowania w FSO i kilkuset litrowych kąpieli do cynkowania w Zakładach Kasprzaka. Zadanie nasze polegało na stopniowej wymianie w kąpielach zagranicznych, trzymanych w ścisłej tajemnicy, dodatków blaskotwórczych na dodatki nasze opracowane w IMP. Warunek był jeden, ale jakiż trudny do spełnienia; transformacja kąpieli musi się odbywać w biegu, bez przerywania, czy nawet zmniejszania produkcji. Należałem do zespołu, który przez kilka miesięcy, dzień po dniu, analizował skład kąpieli, warunki nakładania i jakość nakładanych powłok. Tygodnie postępu i rosnącej nadziei przeplatały dni niespodziewanych niepowodzeń i widma klęski. Na szczęście nie było ich wiele, a ich źródłem były niezależne od nas czynniki „obiektywne”, ludzka głupota i niechlujność. Bo jak inaczej nazwać fakt, że to my, pracownicy IMP, odkrywaliśmy na dnie potężnych wanien istny Grunwald. Leżały tam dziesiątki zderzaków, z których liczne dotykały do anod. Stąd w kąpielach pojawiła się wielka ilość jonów żelaza. A przecież pracownicy zdejmujący pokryte już zderzaki widzieli, że niektóre zawieszki są puste. Tu odpowiednie premie motywacyjne sprawę rozwiązały. Ba, ale co zrobić, jeśli proces miedziowania musi być prowadzonyw temperaturze 16 – 18°C, a woda chłodząca ma temperaturę 20°C. Nawet najlepsze dodatki wygładzające i wybłyszczające są bezsilne, gdy miedziowane są stalowe zderzaki, usiane głębokimi porami i kawernami. Taka jakość stalowej blachy nie nadaje się po prostu do obróbki galwanicznej i nie powinna być przyjęta przez FSO. Ale dostarczał ją „Wielki Brat”, więc nie było dyskusji. Co było robić? Miedziować dwukrotnie. No i po pierwszym miedziowaniu zderzaki wracają do działu przygotowawczego, są szlifowane, polerowane i ponownie miedziowane. I dopiero teraz mogą pójść do automatu niklującego i chromującego. Po roku pracy nareszcie wielka ulga – udało się. Wszystkie automaty pracują na kąpielach z naszymi dodatkami. Można powiedzieć, że w błocie, pod górę, „wóz transformacyjny” dniami i nocami ciągnęło z kilkanaście osób IMP i FSO. A gdy wreszcie tenże wóz wyjechał na prostą, równą drogę, a meta była już tuż tuż, pojawiły się całe zastępy klakierów, którzy wóz umajali i ukwiecali. Tak też było i z nagrodami. „Gwiazdę szeryfa” zakładu KG (prowadzenie zespołu galwanotechniki w IMP) otrzymałem od dr. Żaka, na czas jego ponad rocznego pobytu na Kubie, jako eksperta ONZ, (lata siedemdziesiąte). To wtedy ruszyła budowa półtechnicznej stacji oczyszczania ścieków galwanicznych. Było to zadanie priorytetowe, bo przemysł się rozwijał dynamicznie, a silnie toksyczne ścieki galwanotechniczne były jeszcze utylizowane metodą z czasów króla Ćwieczka. Teraz swoją eryducję, talent i zdolności organizacyjne okazał Janek Olszewski. W tym okresie ruszyły badania nad produkcją i zastosowaniem ozonu. Wybiegając parę lat do przodu, warto dodać, że dawni pracownicy IMP uruchomili w Płocku instalację do ozonowania miejskiej wody wodociągowej. Sukces w FSO zaowocował powszechnym w kraju stosowaniem kąpieli galwanicznych opracowanych i produkowanych w IMP. Na przypomnienie zasługuje też opracowana w IMP i wdrożona metoda zabezpieczania konstrukcji stalowych zestawem powłok metalizacyjno- lakierniczych. Na powłokę cynku albo aluminium był nakładany zestaw 4÷6 warstwowy powłok lakierniczych, na tak wykonane zabezpieczenie IMP dawał 30-letnią gwarancję. Właśnie w ten sposób zostały zabezpieczone m.in. maszty antenowe w Gąbinie (600 metrów wysokości), Łosicach oraz w wielu innych konstrukcjach stalowych. Metodą tą zainteresowałem konserwatorów zabytków cmentarnych i pokazując 15-letnie efekty nasze działania, udało się wprowadzić tę metodę jako zalecaną do konserwowania obiektów. Mój osobisty kontakt z człowiekiem-legendą, profesorem Waldorffem sprawił, że na Starych Powązkach metalowe obiekty były konserwowane powłokami galwaniczno- lakierniczymi. Żeby podołać rosnącemu zapotrzebowaniu, w budynku dawnej karawaniarni (naprzeciw kościoła św. Karola Boromeusza) został zaprojektowany, wyposażony i uruchomiony przez IMP zakład konserwacji metalu. Z ramienia Towarzystwa Opieki nad Zabytkowymi Cmentarzami całą naszą ekipą z przezroczami i filmem instruktażowym odwiedzaliśmy wiele polskich cmentarzy i namawialiśmy ich administratorów do stosowania opracowanych przez nas metod. Gdy powstała idea odbudowy Zamku Królewskiego w Warszawie, zwróciłem się w imieniu grupy kolegów z IMP do prof. Stanisława Lorenza z propozycją współpracy. Oferta została zaakceptowana i prof. Kosieradzki dał nam całkowitą swobodę na społeczną pracę dla Zamku. Zgodnie z naszymi specjalnościami podjęliśmy się dobrać i zastosować środki ochrony, nadać ognioodporność elementom drewnianym. Również podjęliśmy się zabezpieczenia antykorozyjnego konstrukcji stalowych, zajęliśmy się zakonserwowaniem żeliwnych płyt kominkowych oraz zaprojektowaniem i wykonaniem zestawu wanien i odpowiednich urządzeń do nakładania na metale takie jak brąz, miedź i mosiądz błyszczących powłok złotych. Ich grubość wynosiła około 30 μm na elementach zewnętrznych (zegar, kopuły, hełmy). Natomiast klamki, okucia okien, żyrandole i inne przedmioty wewnątrz Zamku zostały pokryte warstwami o grubości 10÷12 μm. Mnie przypadły pomiary grubości. W sumie do prac na Zamku zużyto ponad 30 kg złota. W związku z pomiarami grubości powłok złota dochodziło często, do bardzo ostrych starć. Na zlecenie milicji obywatelskiej kilkakrotnie wykonywałem pomiary grubości powłok złota na takich obiektach jak ścieżki obwodów drukowanych, na złączach tranzystorów czy zestykach. Pamiętam, jak kiedyś podałem wyniki pomiarów stojącemu za mną funkcjonariuszowi. Ten podniesionym głosem dowodził, iż pomiar jest fałszywy, bo on wie najlepiej, że to wykonawca kradł złoto, i żąda ode mnie niższych wyników. Natychmiast powiadomiłem o tym prof. Kosieradzkiego. Profesor cicho, ale stanowczo spławił funkcjonariusza, stwierdzając, że w IMP nie będą wykonywane badania pod dyktando. Ceniłem naszego Profesora za odwagę cywilną. Innym razem na mój wniosek IMP nie dał z e z wo l e n i a na montaż źle anodowanych blach osłonowych na domach towarowych, znajdujących się po wschodniej stronie Marszałkowskiej w Warszawie. I to akurat przed defiladą 22 lipca. Profesor upoważnił mnie też do zerwania rozmów Komisji RWPG w Moskwie, gdy chciano nas tam zwyczajnie oszukać. Profesor Kosieradzki po rozmowach z Zakładem ELWRO we Wrocławiu polecił Staszkowi Bagdachowi i mnie pojechać tam i pomóc w rozwiązaniu głośnej afery. Oto galwanizernia tych zakładów zużywała miesięcznie 2 tony srebra. W stan oskarżenia została postawiona i przebywała oczywiście w areszcie ranna zmiana galwanizerni, bo pobierała dwa razy więcej soli srebra i anod od brygady popołudniowej dając taką samą produkcję. Po wizycie w galwanizerni i pomiarach grubości powłok srebra na różnych elementach, udaliśmy się do prokuratora. Na jego biurkupiętrzyły się stosy akt, zeznań i wyliczeń. Spytaliśmy prokuratora czy możemy mu obrazowo przedstawić technikę pokrywania srebrem. Zgodził się. A było tak: ranna zmiana, żeby kąpiel miała odpowiedni skład, wzbogacała ją solami srebra, a następnie prowadziła proces galwaniczny ze srebrnymi anodami. Druga zmiana zaś pobierała też anody srebrne, ale zamiast nich do procesu używała anody ze stali nierdzewnej. Podczas srebrzenia proces przebiegał, ale kosztem soli srebra z kąpieli. Dlatego ranna zmiana musiała dodawać soli srebra. Tak zaoszczędzone anody srebra szły na sprzedaż. Dodatkowo z winy nadzoru technicznego nie był przewidziany odzysk srebra z popłuczyn. Stąd tą sprawą na własną rękę zajęli się sami pracownicy: dodawali kwasu solnego do popłuczyn, później związek chlorku srebra był przerabiany na czysty metal. Tą drogą uzyskiwali i sprzedawali dziennie jakieś 3÷5 kilogramów srebra. W rezultacie naszej pracy prokurator podziękował nam za te wyjaśnienia. W procesie sądowym karę ponieśli właściwi pracownicy, a w dozorze technicznym nastąpiły zmiany personelu. W 1978 roku musiałem na 2 lata opuścić IMP. Rozpętano wokół mnie histeryczną nagonkę, ponieważ brałem udział w nielegalnym drukowaniu tłumaczeń legalnie dostępnych w empikach artykułów w obcych językach. Na wiec w IMP potępiający Sękowskiego mnie nie wpuszczono. Przegrałem też proces w sądzie pracy, ponieważ utraciłem „utajnienie”, a wszystkie prace w IMP były przecież tajne. O pracy w jakimkolwiek państwowym zakładzie oczywiście nie było mowy, bo rozesłano za mną wilczy bilet. Przyjął mnie do pracy znajomy prowadzący 6-osobowy warsztat galanterii metalowej. Produkowaliśmy tam na eksport do Skandynawii koneweczki, świeczniki, ramki do obrazków. Dzięki umiejętności galwanotechniki pomogłem w kolorystyce wyborów, estetyce i zabezpieczeniu mosiężnych konewek. Personel był dla mnie bardzo serdeczny, a gdy natrętny ubek pytał ich, o czym rozmawiamy, usłyszał, że świetnie opowiadam kawały o de Maryni. Gdy zalegalizowano „Solidarność” i odwaga staniała, przyjął mnie do pracy zakład INCO, z którym zresztą współpracowałem już od wielu lat. Jednocześnie koledzy z IMP, z Jankiem Olszewskim na czele, naciskali na dyrektora Bucia, żebym mógł powrócić do IMP. Zgodę wreszcie uzyskali, ale podobno pod warunkiem że nie będzie bramy triumfalnej ani orkiestry. Załoga IMP wynagrodziła mi to inaczej. W głosowaniu na członków Rady Pracowniczej otrzymałem przeszło 90% głosów. Nadzieje mieliśmy wtedy wielkie i jeszcze większy zapał. Niestety, każdy pomysł na modernizację, reorganizację i nagradzanie motywacyjne tonęły w morzu starych przepisów, instrukcji czy obyczajów. Stopniowo wielu fachowców opuszczało IMP. Ja też po nieudanych próbach wskrzeszenia dawnej działalności naszej pracowni w wieku ponad 70 lat przeszedłem na emeryturę. Mogę podziękować Opatrzności, że miałem takich wspaniałych szefów, jak inż. Borman, prof. Żak, prof. Kosieradzki, oraz kolegów takich jak Janek Olszewski.